Wczesnym rankiem Iwo wstawał, obmywał twarz lodowatą wodą i szedł kopać.
W południe Iwo ocierał czoło wierzchem dłoni i dalej kopał. Wieczorem też. Słońce już dawno zaszło, cały cmentarz spowiła mgła (jakby ktoś mąkę wysypał), a Iwo nadal kopał.
Żeby nie było niedopowiedzeń – nienawidził tej roboty. A trupom – krzyżyk na drogę i siup do rzeki.
Nawet te dziwaki z wioski pięć razy zdążyły odprawić swoje rytuały, nim Iwo schował wysłużony szpadel do szopy, odetchnął, a potem ruszył z powrotem do swojej nędznej chatki, żeby słuchać gwizdania wiatru do piątej. I trzaskania okiennic. I trzeszczenia dachu. No, po prostu rozwalania się tej luksusowej chałupy.
No i wyśmienicie by było, gdyby te opętańce PRZESTAŁY WRESZCIE ŚPIEWAĆ TE SWOJE PRZEKLĘTE KANTYKI O PIERWSZEJ NAD RANEM!!!
Iwo walnął głową w poduszkę i przewrócił się na drugi bok. Nie, że coś to dało. Przekręcił się na brzuch, zaczął walić pięścią w łóżko (z umiarem, bo by się jeszcze całkiem rozwaliło, a od podłogi przecież ciągnęło) i jeszcze trochę, a rozwrzeszczałby się na całe gardło. Mieliby wtedy te swoje duchy, szajbusy jedne. Będą mieli duchy, kiedy znienacka nawiedzi ich latający szpadel i niefortunnie wyrżnie ich w te puste łby.
Tylko że taki masowy mord zmusiłby go do jeszcze bardziej zmasowanego kopania. To się nie kalkulowało, bo w końcu ostatnio trupów przybywało o wiele za szybko, więc i tak miał już sporo roboty. Może wioska wymrze. Straci robotę, ale będzie miał święty spokój. Powtarzał tym baranom setki razy, że coś jest nie tak, ale nikt się z nim nie zgadzał (no bo to tylko głupi grabarz, co on tam wie o trupach!). Woleli się modlić w środku nocy, żeby Kostucha i ich nie zabrała następnego dnia.
Guślarka na zewnątrz zawodziła jak zardzewiałe wrota do piekła. Naprawdę, naprawdę, jeszcze trochę i nawet modły im nie pomogą.
Już zamykały mu się oczy. Wyciszył swoje wnętrze, zupełnie jakby był tam sam jeden, ale wtedy, właśnie wtedy, ktoś zastukał do jego drzwi.
Iwo naciągnął sobie poduszkę na twarz i wrzasnął. Mamrocząc pod nosem, powlókł się w stronę drzwi i otworzył je z furią. Nikogo tam nie było. Dosłownie. Nikt tam nie stał. Iwo rozejrzał się wokół i nie zobaczył żywego (martwego też) ducha, wyjrzał za róg chałupy – wciąż pusto. I to tylko bardziej go rozwścieczyło.
– Gówniażeria kawały sobie będzie robić – wymamrotał do siebie, wracając do łóżka. Bose stopy z wdzięcznością przywitały ciepło pozostałe pod pledem. – Ja im dam kawały, zobaczą sobie, zobaczą, niech no przyjdą, a nogi z dupy powyrywam…!
I tak mamrotał do siebie, dopóki nie zasnął. Wstał o piątej, zjadł rzadką lurę z całym ziemniakiem i kawałkiem marchewki pływającymi w środku (nienawożone, bez obaw) i omal nie złamawszy sobie zęba na czerstwej pajdzie, wyszedł na zewnątrz, wziął ten durny szpadel… Przerzucał ziemię dalej. Dzisiaj miał się odbyć kolejny pogrzeb. Umarła jakaś stara wariatka o dziwnym imieniu. Od paru miesięcy powtarzała, że śmierć nadchodzi, śmierć nadchodzi, no i nadeszła. Było nie krakać.
Słońce jeszcze nie wzeszło. Całe szczęście. O tej porze raczej nikt go nie nawiedzał i nie zakłócał jego wiecznego spokoju. Wiatr smalił jak nigdy, boleśnie chłostał jego policzki – może wypadałoby wreszcie założyć ten szalik, psia krew. No ale to tylko koniec października, a wiało jak w środku stycznia.
Jezu, no fakt. Koniec października. Powiało chłodem, i to dosłownie. Ile to już… dziesięć lat? Dziewięć? Jedenaście? Im więcej, tym lepiej. Może przeszłość się wreszcie odwali.
Iwo westchnął boleśnie i wbił szpadel w ziemię. Odrzucając ją na bok (a niech to, plecy), włoski na karku stanęły mu dęba, a serce dziwnie zatłukło mu w piersi. Zmarszczył brwi. Znieruchomiał. Rozejrzał się, przyjrzał wszystkim krzakom, znów się rozejrzał. Podrapał się po karku, ale ten dziwaczny niepokój w sercu go nie opuścił. Znów wbił szpadel w ziemię, tym razem wolniej.
Ktoś go obserwował.
Ktoś, kogo nie potrafił zauważyć.
No, może to tylko jakiś dziwoląg z wioski znowu przyszedł udawać króla dowcipu. Z wyjątkowym darem do świdrowania kogoś wzrokiem… czy coś. A może te wszystkie modły i jemu rzuciły się na mózg. No bez przesady, kto by miał się na niego gapić? Kto by mia…
– Iwo…
Iwo znieruchomiał. Znów się rozejrzał, nasłuchiwał – ale wokół szumiały tylko wysokie trawy i ćwierkał jeden, samotny ptak, który i tak brzmiał, jakby już zdychał. I znów nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo, kto mógłby wyszeptać mu jego własne imię do ucha.
Bo tak to brzmiało. Jakby ktoś stał tuż obok i szeptał jego imię.
Iwo podejrzliwie spojrzał na sąsiedni nagrobek. Kamień głosił, że spoczywający tam Syrokamlo (Syrokomla?) zmarł jakieś trzydzieści lat temu. Że ten poeta to by był? No, i że to on by się odezwał zza grobu? O Iwie wtedy nawet ptaszki nie ćwierkały ani hieny cmentarne nie szczekały, więc to mało prawdopodobne, żeby podali sobie ręce chociaż raz w życiu.
– Bez przesady – mruknął do siebie, wracając do kopania. – Że co, że zza grobu miałby się odezwać? I co jeszcze, grać na anielskich trąbach podczas apokalipsy?
Już nie usłyszał żadnego wołania. O drugiej przyszła procesja, staruchę wrzucono (no dobra, spuszczono) do przygotowanego już wcześniej dołu, zakopano (Iwo zakopał), popłakali, pobłogosławili, pośpiewali (Iwo schował się do szpadlowej szopy), znowu popłakali, a później się rozeszli. Iwo odczekał pewnie z godzinę, zjadł jeszcze kawałek chleba (był zielony na jednym końcu, więc najwyższa pora) i ze szpadlem wrócił do roboty. O szesnastej na płocie jakiś chłopaczek przybił klepsydrę. Ciekawe, czy to jeden z tych, co szwendają się po cmentarzu w środku nocy.
I tak zleciał mu kolejny dzień. Kopał groby, aż słońce zaszło, zapalił latarenki przy głównej drodze i wrócił do kopania grobów. Zimny wiatr wdzierał mu się pod kołnierz koszuli nieważne, jak bardzo się kulił, i smagał go po twarzy niczym policzek za policzkiem. O dziwo, nikt na razie nie przychodził na cmentarz. Ciekawe, co ich zmusiło do pozostania w chałupach.
Może wybuchła zaraza, a on nawet o tym nie wiedział. Zresztą pewnie i tak nikt by mu nie powiedział.
No. Jasne. Bo wystarczyło, żeby rozprostował plecy, żeby zobaczył coś w lesie. Coś, co niepokojąco przypominało ogień. I znowu ci przeklęci dowcipnisie będą sobie robić żarty…! Ogień w lesie! Jeszcze tego brakowało!
Iwo rzucił szpadlem tak gwałtownie, że z najbliższego nagrobka poderwało się czarne jak smoła ptaszysko i odleciało z kpiącym krakaniem. Zerwał latarenkę ze stojaka. Niemal nagie drzewa straszyły już parę kroków za rozwalającą się, zawilgotniałą bramą, ale to nie powstrzymało Iwa przed przesadzeniem płotu i przedarciem się przez kolczaste krzewy. Syknął, gdy jeden z nich rozdarł mu koszulę i rozorał ramię. W bladym świetle latarenki dostrzegł coś, co wyglądało jak krew.
Ale widział ten ogień. Już prawie, prawie był przy nim…
I ogienek zniknął. I pojawił się parę metrów dalej, w gęstych krzakach.
Iwo zmarszczył brwi. Tak się nie zachowywał normalny ogień. Ale z drugiej strony, jeśli to nie był normalny ogień, to pewnie tylko jakiś kolejny dowcip tych gówniarzy. Złoi im skórę, jak tylko ich tam znajdzie, pożałują! Rozgarnął krzaki z furią. Gałązki łamały mu się pod stopami. Przerażone ptaki z łoskotem skrzydeł wbijały się w niebo. Wiatr znów owiał twarz Iwa, i Iwo znów jakby usłyszał swoje imię, ale to już na pewno była część tego śmiesznego dowcipu.
Czuł ciernie orzące mu skórę, ale wciąż brnął przez las, głębiej i głębiej, w pogoni za płomykami umykającymi mu zawsze w ostatniej chwili, kiedy już, już muskał je palcami. Ostatnie liście na drzewach szumiały mu nad głową; te, które deptał, jeszcze chrupały pod jego butami. Serce biło mu coraz szybciej i szybciej. Krew szumiała w uszach, zagłuszała jakiekolwiek myśli.
Kolejny płomyk umknął.
Iwo natarł na niego tak gwałtownie, że zahaczył stopą o jakiś konar. W drugiej sekundzie ziemia ruszyła w jego stronę – wyrżnął podbródkiem o ziemię, zęby szczęknęły, nos pewnie rozkwasił się na miazgę. Iwo zaklął siarczyście. Wstał, bardzo powoli, otrzepał kolana, i dopiero wtedy zorientował się, że ktoś przed nim stoi.
Dokładnie tak. Po prostu zauważył, że ktoś przed nim stoi. W środku lasu. Jak gdyby nigdy nic.
A nawet nie ktoś – kobieta w sięgającej ziemi, czarnej sukni, podartej już nieco i brudnej, o smukłej kibici, dłoniach i przedramionach schowanych w aksamitnych rękawiczkach… i z twarzą zakrytą welonem, tak że mógł dostrzec tylko zarys jej nosa i ust. A jeszcze dziwniejsze było to, że widział ją wyraźnie. I nawet nie musiał oświetlać jej latarenką (która chyba zresztą się rozbiła), żeby widzieć ją wyraźnie.
Nie grało tu zbyt wiele rzeczy, aby mógł stwierdzić, co nie grało najbardziej.
Iwo cofnął się o krok. Cofnąłby się o dwa, gdyby nie powstrzymały go kolczaste krzewy – zablokowały mu drogę.
– Iwo…
Tym razem nie miał wątpliwości.
– Skąd znasz moje imię?
Zapadła cisza. Blade usta wygięły się w uśmiechu.
– Próbowałam się z tobą skontaktować już od dłuższego czasu – odrzekła, a wszystkie krzewy wokół zaszumiały.
– Że jak?
– Nawiedzałam twoją chatę. Nigdy nie odpowiedziałeś.
– A, te stukania? Toć ja myślałem, że to przeciąg – Iwo odparł nonszalancko – albo szczury na strychu. Strychu, którego nie mam – dodał ciszej.
Spojrzenie, którego posłała mu kobieta, sprawiło, że ramiona obsypała mu gęsia skórka. Starał się tego nie okazać. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tę twarz – chociaż skryta za welonem, gdzieś chyba widział te usta, ten nos, te oczy – i słyszał ten głos – chociaż brzmiący jak zza grobu.
– Czemu chciałaś się ze mną skontaktować? – spytał tylko. Znów spróbował postawić krok w tył, ale okazało się, że wcześniej wcale się nie pomylił. Drogę powrotną zarosły ciernie. Czuł, jak raniły go w plecy. – Nie mogłaś po prostu… zapukać? Chociaż może i pukałaś. Ale, powiedzmy, poczekać przed drzwiami, aż wyjdę?
– Nie mogłam.
– Czemu?
– Obowiązują mnie prawa, które na to nie pozwalają.
– Aha. No to świetnie. Znaczy, no, nie dla ciebie. Dla ciebie nie za bardzo, i to bardzo… nie za bardzo – rzucał bez przekonania Iwo.
Myśl, myśl, myśl. Kimkolwiek była ta baba – wyglądała jak upiór, ale nie ma bata, że to naprawdę był upiór – nie mogła być nie do pokonania. A mógł wziąć ze sobą szpadel. Mógł, czemu tego nie zrobił?! Durny, no durny!
– Iwo – zwróciła na siebie uwagę Zjawa. – Wiesz, że stąd nie ma ucieczki. Dopadło cię to, przed czym próbowałeś uciec przez wiele, wiele lat.
– Szpadel? – mruknął. Jakoś tak nie mógł się powstrzymać, chciał grać na czas, ciągle miał nadzieję, że jeszcze coś wymyśli…
Tylko że był jeden mały problem. Nie mógł się ruszyć. Nie wiedział, czy to ze strachu, czy z czego, ale nie kontrolował ani jednego mięśnia. Mógł tylko bezradnie obserwować, jak obłoczek pary wodnej ucieka z jego ust. Wokół zrobiło się zimniej, doskonale czuł to w palcach. Były już zsiniałe, prawie fioletowe. Jeszcze chwilę temu na pewno nie było to aż tak zimno.
– Nawet w takiej chwili jesteś pozbawiony wyrzutów sumienia, Iwo. Bardzo mi przykro z tego powodu.
– Ale o czym ty w ogóle mówisz?
– Nie chciałam, żeby to zakończyło się w ten sposób, Iwo. Nie zmieniłeś się. Wciąż brakuje ci pokory – tak samo, jak tamtego dnia. Mam nadzieję, że to zmieni twoje zdanie.
Iwo zastygł, i tym razem wiedział dlaczego.
Kobieta zdjęła welon. Odsłoniła twarz. Oczy Iwa rozszerzyły się w przerażeniu.
– Przykro mi, Iwo.
Gdzieś daleko krzyknął kruk.
Ciało grabarza już nigdy nie zostało odnalezione.