Grabarz od siedmiu boleści

Wczesnym rankiem Iwo wstawał, obmywał twarz lodowatą wodą i szedł kopać.

W południe Iwo ocierał czoło wierzchem dłoni i dalej kopał. Wieczorem też. Słońce już dawno zaszło, cały cmentarz spowiła mgła (jakby ktoś mąkę wysypał), a Iwo nadal kopał.

Żeby nie było niedopowiedzeń – nienawidził tej roboty. A trupom – krzyżyk na drogę i siup do rzeki.

Nawet te dziwaki z wioski pięć razy zdążyły odprawić swoje rytuały, nim Iwo schował wysłużony szpadel do szopy, odetchnął, a potem ruszył z powrotem do swojej nędznej chatki, żeby słuchać gwizdania wiatru do piątej. I trzaskania okiennic. I trzeszczenia dachu. No, po prostu rozwalania się tej luksusowej chałupy. 

No i wyśmienicie by było, gdyby te opętańce PRZESTAŁY WRESZCIE ŚPIEWAĆ TE SWOJE PRZEKLĘTE KANTYKI O PIERWSZEJ NAD RANEM!!!

Iwo walnął głową w poduszkę i przewrócił się na drugi bok. Nie, że coś to dało. Przekręcił się na brzuch, zaczął walić pięścią w łóżko (z umiarem, bo by się jeszcze całkiem rozwaliło, a od podłogi przecież ciągnęło) i jeszcze trochę, a rozwrzeszczałby się na całe gardło. Mieliby wtedy te swoje duchy, szajbusy jedne. Będą mieli duchy, kiedy znienacka nawiedzi ich latający szpadel i niefortunnie wyrżnie ich w te puste łby. 

Tylko że taki masowy mord zmusiłby go do jeszcze bardziej zmasowanego kopania. To się nie kalkulowało, bo w końcu ostatnio trupów przybywało o wiele za szybko, więc i tak miał już sporo roboty. Może wioska wymrze. Straci robotę, ale będzie miał święty spokój. Powtarzał tym baranom setki razy, że coś jest nie tak, ale nikt się z nim nie zgadzał (no bo to tylko głupi grabarz, co on tam wie o trupach!). Woleli się modlić w środku nocy, żeby Kostucha i ich nie zabrała następnego dnia.

Guślarka na zewnątrz zawodziła jak zardzewiałe wrota do piekła. Naprawdę, naprawdę, jeszcze trochę i nawet modły im nie pomogą.

Już zamykały mu się oczy. Wyciszył swoje wnętrze, zupełnie jakby był tam sam jeden, ale wtedy, właśnie wtedy, ktoś zastukał do jego drzwi.

Iwo naciągnął sobie poduszkę na twarz i wrzasnął. Mamrocząc pod nosem, powlókł się w stronę drzwi i otworzył je z furią. Nikogo tam nie było. Dosłownie. Nikt tam nie stał. Iwo rozejrzał się wokół i nie zobaczył żywego (martwego też) ducha, wyjrzał za róg chałupy – wciąż pusto. I to tylko bardziej go rozwścieczyło.

– Gówniażeria kawały sobie będzie robić – wymamrotał do siebie, wracając do łóżka. Bose stopy z wdzięcznością przywitały ciepło pozostałe pod pledem. – Ja im dam kawały, zobaczą sobie, zobaczą, niech no przyjdą, a nogi z dupy powyrywam…!

I tak mamrotał do siebie, dopóki nie zasnął. Wstał o piątej, zjadł rzadką lurę z całym ziemniakiem i kawałkiem marchewki pływającymi w środku (nienawożone, bez obaw) i omal nie złamawszy sobie zęba na czerstwej pajdzie, wyszedł na zewnątrz, wziął ten durny szpadel… Przerzucał ziemię dalej. Dzisiaj miał się odbyć kolejny pogrzeb. Umarła jakaś stara wariatka o dziwnym imieniu. Od paru miesięcy powtarzała, że śmierć nadchodzi, śmierć nadchodzi, no i nadeszła. Było nie krakać.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Całe szczęście. O tej porze raczej nikt go nie nawiedzał i  nie zakłócał jego wiecznego spokoju. Wiatr smalił jak nigdy, boleśnie chłostał jego policzki – może wypadałoby wreszcie założyć ten szalik, psia krew. No ale to tylko koniec października, a wiało jak w środku stycznia.

Jezu, no fakt. Koniec października. Powiało chłodem, i to dosłownie. Ile to już… dziesięć lat? Dziewięć? Jedenaście? Im więcej, tym lepiej. Może przeszłość się wreszcie odwali.

Iwo westchnął boleśnie i wbił szpadel w ziemię. Odrzucając ją na bok (a niech to, plecy), włoski na karku stanęły mu dęba, a serce dziwnie zatłukło mu w piersi. Zmarszczył brwi. Znieruchomiał. Rozejrzał się, przyjrzał wszystkim krzakom, znów się rozejrzał. Podrapał się po karku, ale ten dziwaczny niepokój w sercu go nie opuścił. Znów wbił szpadel w ziemię, tym razem wolniej.

Ktoś go obserwował.

Ktoś, kogo nie potrafił zauważyć.

No, może to tylko jakiś dziwoląg z wioski znowu przyszedł udawać króla dowcipu. Z wyjątkowym darem do świdrowania kogoś wzrokiem… czy coś. A może te wszystkie modły i jemu rzuciły się na mózg. No bez przesady, kto by miał się na niego gapić? Kto by mia…

– Iwo…

Iwo znieruchomiał. Znów się rozejrzał, nasłuchiwał – ale wokół szumiały tylko wysokie trawy i ćwierkał jeden, samotny ptak, który i tak brzmiał, jakby już zdychał. I znów nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo, kto mógłby wyszeptać mu jego własne imię do ucha.

Bo tak to brzmiało. Jakby ktoś stał tuż obok i szeptał jego imię.

Iwo podejrzliwie spojrzał na sąsiedni nagrobek. Kamień głosił, że spoczywający tam Syrokamlo (Syrokomla?) zmarł jakieś trzydzieści lat temu. Że ten poeta to by był? No, i że to on by się odezwał zza grobu? O Iwie wtedy nawet ptaszki nie ćwierkały ani hieny cmentarne nie szczekały, więc to mało prawdopodobne, żeby podali sobie ręce chociaż raz w życiu.

– Bez przesady – mruknął do siebie, wracając do kopania. – Że co, że zza grobu miałby się odezwać? I co jeszcze, grać na anielskich trąbach podczas apokalipsy?

Już nie usłyszał żadnego wołania. O drugiej przyszła procesja, staruchę wrzucono (no dobra, spuszczono) do przygotowanego już wcześniej dołu, zakopano (Iwo zakopał), popłakali, pobłogosławili, pośpiewali (Iwo schował się do szpadlowej szopy), znowu popłakali, a później się rozeszli. Iwo odczekał pewnie z godzinę, zjadł jeszcze kawałek chleba (był zielony na jednym końcu, więc najwyższa pora) i ze szpadlem wrócił do roboty. O szesnastej na płocie jakiś chłopaczek przybił klepsydrę. Ciekawe, czy to jeden z tych, co szwendają się po cmentarzu w środku nocy.

I tak zleciał mu kolejny dzień. Kopał groby, aż słońce zaszło, zapalił latarenki przy głównej drodze i wrócił do kopania grobów. Zimny wiatr wdzierał mu się pod kołnierz koszuli nieważne, jak bardzo się kulił, i smagał go po twarzy niczym policzek za policzkiem. O dziwo, nikt na razie nie przychodził na cmentarz. Ciekawe, co ich zmusiło do pozostania w chałupach.

Może wybuchła zaraza, a on nawet o tym nie wiedział. Zresztą pewnie i tak nikt by mu nie powiedział.

No. Jasne. Bo wystarczyło, żeby rozprostował plecy, żeby zobaczył coś w lesie. Coś, co niepokojąco przypominało ogień. I znowu ci przeklęci dowcipnisie będą sobie robić żarty…! Ogień w lesie! Jeszcze tego brakowało!

Iwo rzucił szpadlem tak gwałtownie, że z najbliższego nagrobka poderwało się czarne jak smoła ptaszysko i odleciało z kpiącym krakaniem. Zerwał latarenkę ze stojaka. Niemal nagie drzewa straszyły już parę kroków za rozwalającą się, zawilgotniałą bramą, ale to nie powstrzymało Iwa przed przesadzeniem płotu i przedarciem się przez kolczaste krzewy. Syknął, gdy jeden z nich rozdarł mu koszulę i rozorał ramię. W bladym świetle latarenki dostrzegł coś, co wyglądało jak krew.

Ale widział ten ogień. Już prawie, prawie był przy nim…

I ogienek zniknął. I pojawił się parę metrów dalej, w gęstych krzakach.

Iwo zmarszczył brwi. Tak się nie zachowywał normalny ogień. Ale z drugiej strony, jeśli to nie był normalny ogień, to pewnie tylko jakiś kolejny dowcip tych gówniarzy. Złoi im skórę, jak tylko ich tam znajdzie, pożałują! Rozgarnął krzaki z furią. Gałązki łamały mu się pod stopami. Przerażone ptaki z łoskotem skrzydeł wbijały się w niebo. Wiatr znów owiał twarz Iwa, i Iwo znów jakby usłyszał swoje imię, ale to już na pewno była część tego śmiesznego dowcipu.

Czuł ciernie orzące mu skórę, ale wciąż brnął przez las, głębiej i głębiej, w pogoni za płomykami umykającymi mu zawsze w ostatniej chwili, kiedy już, już muskał je palcami. Ostatnie liście na drzewach szumiały mu nad głową; te, które deptał, jeszcze chrupały pod jego butami. Serce biło mu coraz szybciej i szybciej. Krew szumiała w uszach, zagłuszała jakiekolwiek myśli.

Kolejny płomyk umknął.

Iwo natarł na niego tak gwałtownie, że zahaczył stopą o jakiś konar. W drugiej sekundzie ziemia ruszyła w jego stronę – wyrżnął podbródkiem o ziemię, zęby szczęknęły, nos pewnie rozkwasił się na miazgę. Iwo zaklął siarczyście. Wstał, bardzo powoli, otrzepał kolana, i dopiero wtedy zorientował się, że ktoś przed nim stoi.

Dokładnie tak. Po prostu zauważył, że ktoś przed nim stoi. W środku lasu. Jak gdyby nigdy nic.

A nawet nie ktoś – kobieta w sięgającej ziemi, czarnej sukni, podartej już nieco i  brudnej, o smukłej kibici, dłoniach i przedramionach schowanych w aksamitnych rękawiczkach… i z twarzą zakrytą welonem, tak że mógł dostrzec tylko zarys jej nosa i ust. A jeszcze dziwniejsze było to, że widział ją wyraźnie. I nawet nie musiał oświetlać jej latarenką (która chyba zresztą się rozbiła), żeby widzieć ją wyraźnie.

Nie grało tu zbyt wiele rzeczy, aby mógł stwierdzić, co nie grało najbardziej.

Iwo cofnął się o krok. Cofnąłby się o dwa, gdyby nie powstrzymały go kolczaste krzewy – zablokowały mu drogę.

– Iwo…

Tym razem nie miał wątpliwości. 

– Skąd znasz moje imię?

Zapadła cisza. Blade usta wygięły się w uśmiechu.

– Próbowałam się z tobą skontaktować już od dłuższego czasu – odrzekła, a wszystkie krzewy wokół zaszumiały.

– Że jak?

– Nawiedzałam twoją chatę. Nigdy nie odpowiedziałeś.

– A, te stukania? Toć ja myślałem, że to przeciąg – Iwo odparł nonszalancko – albo szczury na strychu. Strychu, którego nie mam – dodał ciszej.

Spojrzenie, którego posłała mu kobieta, sprawiło, że ramiona obsypała mu gęsia skórka. Starał się tego nie okazać. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tę twarz – chociaż skryta za welonem, gdzieś chyba widział te usta, ten nos, te oczy – i słyszał ten głos – chociaż brzmiący jak zza grobu.

– Czemu chciałaś się ze mną skontaktować? – spytał tylko. Znów spróbował postawić krok w tył, ale okazało się, że wcześniej wcale się nie pomylił. Drogę powrotną zarosły ciernie. Czuł, jak raniły go w plecy. – Nie mogłaś po prostu… zapukać? Chociaż może i pukałaś. Ale, powiedzmy, poczekać przed drzwiami, aż wyjdę?

– Nie mogłam.

– Czemu?

– Obowiązują mnie prawa, które na to nie pozwalają.

– Aha. No to świetnie. Znaczy, no, nie dla ciebie. Dla ciebie nie za bardzo, i to bardzo… nie za bardzo – rzucał bez przekonania Iwo.

Myśl, myśl, myśl. Kimkolwiek była ta baba – wyglądała jak upiór, ale nie ma bata, że to naprawdę był upiór – nie mogła być nie do pokonania. A mógł wziąć ze sobą szpadel. Mógł, czemu tego nie zrobił?! Durny, no durny!

– Iwo – zwróciła na siebie uwagę Zjawa. – Wiesz, że stąd nie ma ucieczki. Dopadło cię to, przed czym próbowałeś uciec przez wiele, wiele lat.

– Szpadel? – mruknął. Jakoś tak nie mógł się powstrzymać, chciał grać na czas, ciągle miał nadzieję, że jeszcze coś wymyśli…

Tylko że był jeden mały problem. Nie mógł się ruszyć. Nie wiedział, czy to ze strachu, czy z czego, ale nie kontrolował ani jednego mięśnia. Mógł tylko bezradnie obserwować, jak obłoczek pary wodnej ucieka z jego ust. Wokół zrobiło się zimniej, doskonale czuł to w palcach. Były już zsiniałe, prawie fioletowe. Jeszcze chwilę temu na pewno nie było to aż tak zimno.

– Nawet w takiej chwili jesteś pozbawiony wyrzutów sumienia, Iwo. Bardzo mi przykro z tego powodu.

– Ale o czym ty w ogóle mówisz?

– Nie chciałam, żeby to zakończyło się w ten sposób, Iwo. Nie zmieniłeś się. Wciąż brakuje ci pokory – tak samo, jak tamtego dnia. Mam nadzieję, że to zmieni twoje zdanie.

Iwo zastygł, i tym razem wiedział dlaczego.

Kobieta zdjęła welon. Odsłoniła twarz. Oczy Iwa rozszerzyły się w przerażeniu.

– Przykro mi, Iwo.

Gdzieś daleko krzyknął kruk.


Ciało grabarza już nigdy nie zostało odnalezione.


nagrodzone II miejscem w konkursie Przerabianie romantyzmu organizowanym przez UMCS

Dwa i pół kilometra

– Nie ma bata, że to robię.
– Co, że nie podoba ci się pomysł wskoczenia do radioaktywnej sadzawki ze śniętymi rybami na powierzchni? No co ty, Starter! Przecież właśnie od tego zaczyna się zabawa! Dawaj, tylko zanurzasz stopę i uciekasz. Co złego może się stać?
Starter przymrużył oczy.
– Dobrze wiesz, co może się stać. Jeśli ty chcesz, żeby z czoła wyrosła ci trzecia ręka, to proszę bardzo.
– Miałem na myśli: co gorszego może się stać. I tak jesteśmy w dupie, no nie? Polemizowałbym, czy mała kąpiel w zielonej sadzawce może jakkolwiek pogorszyć naszą sytuację. Nawet z trzecią ręką wyrastającą z czoła. – Kilian wzruszył ramionami, jakby trzecia ręka wyrastająca z czoła była czymś normalnym. Nie, nawet w tym ich powalonym świecie nie było to nic normalnego. – Zawsze chciałem być jednorożcem.
– To byłby dziwny jednorożec. Niszczyłby marzenia wszystkich dzieci.
– To nawet lepiej. – Kilian uśmiechnął się promiennie. – Zakładając, że na świecie jeszcze są w ogóle jakieś dzieci.
– Za granicą na pewno. Ale tam lepiej nie mieć trzeciej ręki na czole.
Kilian uniósł brew.
– A ty skąd to wiesz? Połączyłeś świadomości z jakimś burżujem jedzącym sarninę na swoim balkonie z widokiem na spalone połacie zieleni?
– Sam nie wiem, tylko zgaduję. Nie po to mówi się o tym, że za granicą żyje się lepiej, żeby nie żyło się tam lepiej, no nie? – Starter wbił wzrok w sadzawkę. – W każdej legendzie jest jakieś ziarnko prawdy.
– Jeśli jest się naiwnym, to pewnie tak – prychnął Kilian. – Moim zdaniem wszędzie jest tak samo beznadziejnie jak tu. Bo co, radioaktywny deszcz zawsze przechodzi na około cudownej strefy zamkniętej? Zresztą rób, jak chcesz. Skoro i tak gorzej być nie może, to równie dobrze możemy spróbować, nie? – mruknął, po czym kopnął jednego z kamyczków do sadzawki. Wydawał się zdziwiony, że nie pożarł go kwas; ale wzruszył tylko ramionami i odszedł.
Starter westchnął. Gdyby tylko ten półgłówek wiedział, że ta gra toczyła się właśnie o niego – to Kilian miał się przedostać poza strefę i dotrzeć do swojego: i żył długo i szczęśliwie. Starter zakaszlał raz, potem drugi. Zasłonił usta dłonią, żeby Kilian przypadkiem tego nie usłyszał, z bólu omal nie zgiął się wpół, i nawet już go nie zdziwiło, kiedy na dłoni poczuł coś mokrego, co na pewno nie było śliną.
Jeszcze tylko parę godzin i będzie po wszystkim. Tylko parę godzin. Później będzie mógł wykaszleć płuca do woli – jego flaki też mogą eksplodować, czy tam jego mózg rozbryznąć na ścianie. Jeden pies, co za różnica? Musiał tylko przerzucić Kiliana na drugą stro…
Zagrzmiało.
Starter zaklął.
– STARTER!!!
– IDĘ!!!
Wytarł zakrwawioną rękę w brudną koszulę, zaczerpnął powietrza – płuca odmówiły mu posłuszeństwa i udało mu się za trzecim razem – po czym puścił się biegiem. Czerwone liście zaszumiały, tymotki i babki lancetowate połaskotały go w kostki, ale gorszy był ten kolejny grzmot. Nawet nie grzmot. To brzmiało, jakby w oddali na ziemię spadało coś wielkiego i przybliżało się, przybliżało, przybliżało…
Kilian właśnie wspinał się do przeżartego rdzą auta, Starter był parę kroków za nim. Klamka nie działała. Musiał przełożyć nogę przez rozbite okno, chwycić się dachu – na szczęście na rdzy nie widać było krwi – a później wsunąć się do środka. Stawy bolały go przy każdym ruchu. Wreszcie opadł ciężko na zniszczone siedzenie i odetchnął. Jego płuca rzęziły i świszczały, ale na szczęście deszcz był coraz bliżej. Nie było tego słychać.
Odsunął się od drzwi. Poprawiał się trzy razy, nim wreszcie znalazł komfortową pozycję. O trzy za dużo.
– Co ty się tak wiercisz?! – Kilian przekrzyczał deszcz.
– Musiałem napchać za dużo śrubek!
To zabawne, jak łatwe było kłamanie. Wystarczyły cztery lata życia na totalnie skażonym bagnie i stał się innym człowiekiem.
Pierwsza kropla zabębniła o dach samochodu. Starter drgnął i zacisnął usta.
A potem lunęło.
To było tak, jakby ktoś wylał na ziemię gigantyczne wiadro wody. Toksycznej, cuchnącej wody, która przeżerała się przez prawie wszystko, która sprawiała, że rośliny więdły, drzewa usychały i traciły liście, a ludzie… Starter doskonale pamiętał pierwszy deszcz. Pamiętał wrzaski ludzi, których skóra zetknęła się z tą przeklętą wodą. Pamiętał palące się włosy, śmierdzące jeszcze bardziej niż ten kwas. Ale najbardziej w pamięć wżarły mu się te przerażające wrzaski błagające o litość – jak pasożyty, które zaczepiły się o jego mózg i nie chciały puścić. Słyszał je nawet teraz, mimo że w tym samochodzie dudniło sto razy bardziej niż wtedy.
To było tylko kwestią czasu, aż kwas przeżre karoserię.
Starter miał tylko nadzieję, że ich już tam nie będzie.
Zerknął na Kiliana, który wpatrywał się w deszcz z ponurą miną i jednej dłoni obracał składany nóż, scyzoryk wręcz, mechanicznym ruchem. Nie pierwszy raz. Myślał o czymś. Ciekawe, czy o tym, jak wygląda świat poza strefą, czy po prostu też coś wspominał – może rodzinę? Raz wspomniał, że stracił ją jeszcze Przed, ale nigdy nie wyjaśnił, co konkretnie się stało.
Każdy miał swoje demony. Starter wątpił, że był odpowiednią osobą, żeby je budzić.
Znów ukłuło go w żebrach. Wstrzymał oddech – przestało. Wypuszczał powietrze bardzo, bardzo powoli, ale to nic nie pomogło. Wciąż czuł się tak, jakby własne żebro przekłuwało mu płuco. Zachciało mu się kaszleć. Musiał wytrzymać. Musiał wytrzymać.
Jeszcze tylko parę godzin. Jeszcze tylko przerzuci Kiliana przez granicę.
– Słyszysz?
Starter zamrugał, a później wsłuchał się w otoczenie.
– Przestaje padać – oznajmił z lekką ulgą. – No nareszcie. Już nie mogłem znieść tego smrodu.
– A myśleliśmy, że po paru latach się przyzwyczaimy. – Kilian podrapał się po głowie. – Zwłaszcza ty i te twoje mądrości: mózg przyzwyczaja się do zapachów. No, przyzwyczaja się, jasne. Nie, że coś, ale ten deszcz śmierdzi tak samo źle, jak śmierdział na początku.
– Skąd miałem wiedzieć, jak to będzie wyglądać za parę lat? To nie tak, że pisali o tym w książkach naukowych czy coś. To się tak jakby nigdy wcześniej nie wydarzyło, Kilian. Trudno zbadać coś, co się nigdy wcześniej nie wydarzyło – dodał Starter, po czym wywrócił oczami. – Nie wiem nawet, po co ci to tłumaczę. I tak będziesz później tak samo zrzędził.
– Od kogoś się tego nauczyłem. – Kilian puścił mu oczko. – Tak szczerze to chciałbym dożyć dnia, w którym przestaniemy zrzędzić.
– Wątpię, że taki w ogóle nadejdzie.
Kolejne kłamstwo. Czemu to było takie proste?
Kilian przeciągnął się. Starter bał się to zrobić, bo jeszcze całkowicie by się rozleciał i tyle by go widzieli. Obserwował, jak Kilian wyciąga mapę – zniszczony kawałek papieru, który pewnie widział dziesięć razy więcej niż oni obaj razem wzięci, z nadpalonym prawym rogiem (robota ćmiącego fajki jak cukierki dziadka Kiliana), zginana i prostowana już jakieś milion razy. Chwilę powodził palcem po papierze, aż zatrzymał się między dwoma schematycznymi drzewami.
Od długiej, trochę krzywej linii nakreślonej węglem dzieliło go około pięć centymetrów. 
– Tak na oko zostało nam dwa i pół kilometra – oznajmił. – Świetnie. Pół godzinki spacerku i powinniśmy być na miejscu. Po drodze przetniemy jakąś szutrówkę…
– To strumyk. Za bardzo faluje, żeby być drogą. No i jest niebieski.
– Tylko sprawdzałem twoją czujność. – Nie brzmiał zbyt wiarygodnie, ale Starter nie chciał psuć mu zabawy. – No dobra… Chyba przestało padać. Idziemy?
Starter pokiwał głową. Dwa i pół kilometra. Może to głupie, ale gdy gramolili się z powrotem na zewnątrz, oczy zaszły mu łzami. Dwa i pół kilometra. Dwa i pół kilometra dzieliło go od zieleńszej trawy, bardziej błękitnego nieba, braku konieczności jedzenia szczurów… Wszystkiego, czego nigdy nie zobaczy. Poklepał się jeszcze po kieszeni, upewnił się, że na pewno dobrze go schował, po czym ruszył za Kilianem.
Trawa wciąż była wilgotna, łaskotała w kostki tak samo jak wcześniej – i Starterowi pewnie już dawno wyrosłaby trzecia stopa, gdyby ten deszcz nie wsiąkał tak szybko. Poza tym obaj się upewnili, że mieli dobre buty. W normalnych warunkach pewnie idealnie nadawałaby się do zdobywania Himalajów.
Normalne warunki.
Problem był taki, że w ich świecie to właśnie były normalne warunki. Starter już nawet nie pamiętał, jak faktycznie wyglądały normalne warunki.
– Pamiętasz, jak smakują lody?
Głos Kiliana po raz kolejny wyrwał go z odrętwienia.
– Lody?
– No. Lody. – Kilian obejrzał się na niego przez ramię. – Pamiętam, że najbardziej lubiłem truskawkowe, ale tylko w rożku. Polane czekoladą. I z posypką z tych takich małych orzeszków. Te o smaku mango też były spoko, ale nienawidziłem czekoladowych.
Starter uniósł brew z wyczekiwaniem. Minęła chwila ciszy. 
– Święty Starterze, dałbym się pokroić, żeby zjeść nawet te czekoladowe, obrzydliwe. – Kilian westchnął. – Daję słowo, jeśli to, co mówisz, to prawda, to mam zamiar obeżreć się do nieprzytomności, a potem to wszystko wyrzygać i znowu się obeżreć.
– Patrząc na słońce zachodzące nad strefą i na spalone połacie zieleni?
– A żebyś wiedział. – Kilian pokiwał głową z entuzjazmem. – A później… Później posłucham muzyki. Albo pogram na gitarze. Muszą mieć tu gitary, nie? We wszystkich książkach postapo mają gitary. Nie przyjmuję do wiadomości, że żyjemy w postapo, jeśli nie zagram na gitarze ścieżki dźwiękowej ze S.T.A.L.K.E.R.A.
Starter uśmiechnął się.
– To się szykuj.
– A ty co zrobisz, jak dotrzemy do tej twojej Atlantydy, Starter? Może zmienisz ksywkę na Finisher albo coś? Ale tak na serio. Co chciałbyś zrobić?
Uśmiech Startera wciąż tam był. Niczym przyklejony. I jak on miał niby powiedzieć temu chłopakowi, że on i tak nie ma żadnych marzeń, bo po co? Że go to rozłoży w ciągu tygodnia? Że nigdy nie usłyszy, jak Kilian gra na gitarze, nawet jeśli tak cholernie by chciał? Że mógłby rozmyślać i rozmyślać o tym, jak bardzo chciałby znów spróbować choćby kostki czekolady albo truskawek, jabłek, brzoskwiń, na litość boską, nawet brukselki!, ale to tylko sprawiało, że czuł się gorzej?
– Bo ja wiem – wydusił wreszcie, potrząsając ramionami jak gdyby nigdy nic. – Mógłbym poleżeć cały dzień i popatrzeć na chmury. Wiesz, bez obawy, że zjedzą mnie zmutowane żmije czy coś. Ja, słońce i chmury. I piña colada.
– Że co? – Kilian prychnął z rozbawieniem.
– Szczerze to nawet nie wiem. Wiem tylko, że pije się to na wakacjach i idzie do tego jakiś tam ananas czy coś.
Kilian parsknął i wywrócił oczami. Tak, miało być to śmieszne. Jasne. Szkoda, że gdy tylko za parę lat Kilian będzie wspominał tę rozmowę, grając na tej swojej gitarze i jedząc lody truskawkowe, nie będzie mu już tak bardzo do śmiechu.
– No dobra. To chyba nasz strumyk – odezwał się Kilian poważniej. – Przeskoczymy go na luzie, nawet kostek nie zamoczymy.
– Jest czerwony.
– Jest czerwony? – Kilian zmrużył oczy. – O, no, fakt. Jest czerwony. Nooo… cóż. Może akurat w tym nie pływają nasi kochani mali krwiożerczy przyjaciele.
I wtedy coś wyskoczyło z wody i kłapnęło zębami.
Serce podeszło Starterowi do gardła.
– Ups. No i tyle z nadziei.
– Cholerne tępogryzy – westchnął Starter, podczas gdy Kilian już wyciągał nóż.
– Chyba ostrogryzy. Ostatnio nieźle pogryzły ci gacie.
– Wal się, Kilian. To było ze dwa lata temu – mruknął, przygważdżając go spojrzeniem. – Zresztą wtedy przeprawialiśmy się przez rzekę. Co one w ogóle tu robią? Przecież ten strumyczek jest za mały.
Kilian wzruszył ramionami.
– Chociaż pewnie woda jest zatruta u źródła – kontynuował Starter. – Woda jest wartka, więc  wypływa tu gdzieś niedaleko. To niedobrze, jeśli faktycznie wszystko jest zatrute aż tak. Myślałem, że z biegiem czasu będzie lepiej.
– Tu wszystko takie jest. Niby jesteśmy już przy granicy, no nie? Miałem cichą nadzieję, że może chociaż krzaki przestaną być czerwone.
– To co innego. Radioaktywna chmura miałaby przejść na około?
– Nie bądź taki cwany, Starter. – Kilian pogroził mu palcem. – Zobaczymy, czy nadal będziesz taki hop do przodu, jak te małe pacany przegryzą ci majty.
 Starter posłał mu bardzo, bardzo, bardzo przeciągłe spojrzenie, ale nie miał czasu na ripostę, bo byli już przy strumyku. Zatrzymali się w bezpiecznej odległości trzech metrów od brzegu i obserwowali brunatne ryby – które także zdawały się ich obserwować. Jeszcze tego im brakowało.
– Dobra, idę pierwszy – powiedział Kilian z pewnością w głosie, mimo że pierwszy krok postawił z zawahaniem. Bo żarty żartami, ale słyszeli o palcach obgryzionych przez te zmutowane…
Jeden z nich wyskoczył.
– Spadaj na szczaw, ty mały…!
Uczepił się rękawa Kiliana. Dostał w łeb nożem raz, drugi, trzeci, aż jego szczęka się rozwarła i spadł z powrotem do wody, która zabarwiła się na czerwono jeszcze bardziej niż wcześniej. Kilian siarczyście zaklął i przeskoczył na drugą stronę – a gdy pozdrawiał ryby środkowym palcem, ręka drżała mu odrobinę za bardzo.
– Wszystko w porządku? – zawołał Starter.
Dwa uniesione kciuki i machnięcie ręką, więc ruszył. Buty grzęzły mu w bagnie. Zaciskał dłonie w pięści i je rozluźniał, wdechy przez nos, wydechy przez usta – bo bez przesady, nie miał zamiaru umrzeć przez takie małe niedorozwoje. 
Przeskoczył na drugą stronę bez problemów.
Żadna ryba się nim nie zainteresowała. I po raz pierwszy nie uznał tego za dobry omen.
– Skubany farciarz – powiedział Kilian, niby nadąsany. – Jak zwykle.
– Podobał mi się twój bardzo męski pisk o fenomenalnie wysokiej częstotliwości.
– Ale wygadany się zrobiłeś. Deszcz siadł ci na mózg.
Starter wywrócił oczami.
Targnęły nim dwa kaszlnięcia. Płuca zapłonęły żywym ogniem. Żółć cofnęła mu się do ust, jakby miał zaraz zwymiotować – ale na całe szczęście zdołał przełknąć ją w samą porę, bo Kilian właśnie się odwrócił.
– Wszystko w porządku?
Starter pokiwał głową.
Wszystko w porządku. Wszystko w jak najlepszym porządku. 
Wiedział już, co za chwilę odkryją. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Jeszcze tylko chwila. Jeszcze tylko chwila. Żeby pomóc Kilianowi, zużyje sześć naboi. A później…
– Tu zaraz powinna być granica – rzucił Kilian, po czym po raz ostatni rzucił okiem na mapę i schował ją do kieszeni. – No dobra, Starter. Aż jestem ciekawy, jaki azyl na nas czeka. Może będzie można tam wziąć normalny prysznic?
– Niedługo się dowiesz – powiedział Starter.
– Ale… czekaj. Co to jest?
Starter nawet nie musiał patrzeć. Doskonale wiedział, co Kilian właśnie wskazywał palcem i w kierunku czego biegł. 
Przed nimi wznosił się wysoki na co najmniej pięć metrów mur z dwoma rzędami drutu kolczastego na górze. Starter uśmiechnął się ponuro, może nawet cicho zaśmiał. Oto tu byli. Oto właśnie byli ci ludzie, którzy rzekomo mieli ratować spadek cywilizacji. Chowali się za murem z drutem kolczastym. 
Oczywiście – mogła to być po prostu obrona przez zwierzętami, jasne.
Starter miał jednak przeczucie, że było całkowicie inaczej.
Dotarł wreszcie do Kiliana, który zadzierał głowę z niedowierzaniem.
– Mur – oznajmił z takim samym niedowierzaniem. – Na granicy postawili pieprzony mur. Mogłem się domyślić. Mogłem się domyślić, że to wcale nie będzie takie proste, psia krew! – Kopnął grudę zbitej ziemi tak, że rozsypała się całe pół metra dalej. – Wspinamy się czy co?
– Zauważą nas – odparł Starter cicho.
– Kto?
Kiwnął głową na prawo. Zza muru górowała tam drewniana wieża obserwacyjna, podobna do myśliwskiej ambony. Ciemna postać, z tej odległości słabo widoczna, skierowana była twarzą w ich stronę. Pewnie trzymała ich na muszce, obserwowała każdy ich ruch – i pociągnie za spust, jak tylko zrobią coś podejrzanego.
– Musimy pójść do bramy wej…
– Ej, chwila moment. – Kilian przygwoździł go spojrzeniem. Jego palce zacisnęły się mocniej na nożu, aż pobielały mu kostki. – Byłeś tu już, prawda?
– W nocy.
– Byłeś tu w nocy?! Zdurniałeś? A jeśli ktoś by cię zaszlachtował, głupi idioto?!
Starter wzruszył ramionami.
– Chciałem się rozejrzeć – powiedział obojętnym tonem. Trochę kręciło mu się w głowie i zaczynało dobijać go to, że ciągle musiał się pilnować.
– Ja już nawet nie wiem, który z nas jest głupszy, naprawdę! – zawołał Kilian z niedowierzaniem. – I nic mi nie powiedziałeś?!
– Powiedziałbym, gdyby było tu coś niebezpiecznego.
– Ale nie było, więc uznałeś, że to świetny pomysł, żebyśmy wybrali się na uroczą wycieczkę krajoznawczą?
– Mniej więcej.
Kilian wypuścił powietrze z irytacją. Wydawało się, że chętnie by kogoś walnął, byle tylko ten ktoś przestał grać skończonego idiotę (którym był) i zaczął mówić prawdę. Problem z tym, że to liczyłoby się z czymś więcej.
A jeśli odrobinę zrani Kiliana już teraz, może mniej będzie to bolało później – ich obu. 
– Musimy pójść do bramy. To na północ, parę minut drogi stąd – bąknął Starter i bez ani słowa więcej ruszył na północ.
– Teraz wiesz nawet, gdzie jest brama. Serio się zdziwię, kiedy tam dojdziemy i nagle nie powiesz, że byłeś po drugiej stronie i w ogóle to jadłeś już lody truskawkowe.
Starter prawie miał wyrzuty sumienia. Prawie. Szkoda tylko, że wyzbył się ich już dawno temu, gdy zdecydował się nie mówić Kilianowi, że prawdopodobnie umrze najdalej w ciągu trzech dni.
Więc szli w ciszy, obaj tak samo spięci i podenerwowani. Starter poklepywał się po prawej kieszeni, Kilian nadal obracał w kieszeni nóż i mruczał coś pod nosem – albo wiązankę przekleństw, albo „Statek pijany” Rimbauda, albo „Balladę z tamtej strony” Czechowicza. Mógł też nucić szanty, kto go tam wie. A Starter zaczynał czuć, jak stres paraliżuje go coraz bardziej.
Zaczęło się od palców.
Miał problemy z zaciskaniem dłoni w pięści. Powietrze było za gęste – nawet jak na te normalne warunki. Starter miał wrażenie, że się dusi. Tyle rzeczy mogło nie wypalić. Poklepywał się po kieszeni, jakby w obawie, że to w końcu wyparuje – albo eksploduje i rozerwie mu przy tym miednicę na pół.
Minęli jeszcze jedną wieżę strażniczą. Strażniczka mierzyła ich posępnym spojrzeniem – jakby nienawidziła ich już teraz, zanim jeszcze weszli do środka.
Starter raz po raz odgrywał plan w myślach, jakby był popsutą kasetą. Wszystko mogło pójść dobrze. Wszystko mogło się spieprzyć.
Wszystko pójdzie dobrze.
Dotarli tam. Trzech, nie, czterech strażników. Ryzykownie, ale jak tylko się przyłoży, powinien dać radę. Pewnie w środku drugie tyle, a nawet więcej. Dwóch na górze. Starter poczuł, jak pot wstępuje mu na czoło. Poklepał się po kieszeni po raz ostatni – nie mógł ryzykować, że nabiorą podejrzeń, że coś tam trzymał – a później ramię w ramię z Kilianem stanęli przed strażnikami.
Zmierzyli ich spojrzeniami.
– A wy tu czego?
– Chcielibyśmy przekroczyć granicę – powiedział Kilian bez zająknięcia, czarującym tonem. Starter doskonale widział, że się denerwuje. Nóż miał w kieszeni, ale wykonywał taki ruch, jakby wciąż nim kręcił.
Strażnicy zarechotali.
To było tak, jakby ktoś wylał na głowę Startera wiadro zimnej wody.
– Przekroczyć granicę – powtórzył strażnik. – Przekroczyć granicę byście chcieli.
– No, mniej więcej to właśnie powie…
– Ej, nie pyskuj mi tu, co? – warknął strażnik. – Myśleliście, że tak po prostu tu przyjdziecie, ładnie spytacie, a my was wpuścimy bez dokumentów ani niczego? Nie wpuszczamy włóczęg takich jak wy. Wynoście się stąd.
Starter zadrżał ze złości, ale roześmiał się drwiąco.
– A ciebie co bawi?
Zaraz się dowiesz. Oj, zaraz się dowiesz.
Płynnym ruchem wyciągnął z kieszeni rewolwer i wymierzył w strażnika.
– Macie go wpuścić – krzyknął, wskazując na Kiliana – bo go zabiję!
Kilian zachłysnął się powietrzem.
Sekundę później coś szarpnęło nim do tyłu. Obejrzał się na Startera. Cztery czerwone plamy zakwitły na jego piersi, jedna czerwona plama wypłynęła z jego ust.
Starter zamarł.
A potem strzelił.
Raz. Dwa. Coś targnęło jego ramieniem, potem coś pchnęło go w płuco. Przestało kłuć, tyle dobrego. Trzy. Cztery. Pięć. Dwóch padło na ziemię. Nie, trzech. Świat zachodził mgłą, ale widział krew wypływającą z czoła jednego z nich.
Sześć. Naciskał spust, ale słyszał tylko tępe kliknięcia.
Czuł, jak leci do tyłu. Jak spada w otchłań.
I w sumie… nieważne, gdzie by poszli. Nieważne, ile kamieni by obrócili z myślą, że pod którymś trawa będzie zieleńsza, a woda czystsza. To wszystko było tak cholernie nieistotne.
Wszystkie miejsca na tym padole łez miały ze sobą coś wspólnego.
Znajdowały się pod jednym, tak samo błękitnym i tak samo zatrutym niebem.
Co to znaczyło? Że ten plan od początku był samobójstwem.
Ale warto było spróbować.

29 VII 2022
opowiadanie zgłoszone na konkurs Ad Infinitum 3

Tutaj zacznij!

Dzień dobry! :) Jestem Magda, od czasu do czasu pisuję, a to jest mój blog autorski. Będę wstawiać tu opowiadania czy fragmenty książek napisane przeze mnie, może znajdzie się tu miejsce nawet na parę felietonów czy listy polecanych książek. Vale!

PS Cytat z nagłówka pochodzi z książki Lucy Maud Montgomery pt. „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Szukaj na tym blogu

archiwum

Obserwatorzy